Ukryte

Seweryn Lipiński

„Dachy” Andrzeja Wróblewskiego. Niepozorny pejzaż miejski. Odkryty przy okazji niedawnej wystawy w warszawskim Muzeum Sztuki Nowoczesnej. Recto/Verso – Awers/Rewers.

Dachy Andrzej Wróblewski

Jak zadziałałby ten obraz pokazany klasycznie? Oprawiony, a nie wyglądający zza blejtramu, przysłonięty pionową listwą i bez napisu tytułującego to, co po drugiej stronie płótna? Nie wiem. Nie wiem też na przykład, jak lata ukrycia wpłynęły na jego kolory. Ale wiem jedno – jakikolwiek nie był dawniej, teraz zachwyca mnie takim jaki jest i fascynuje swymi szlachetnie wyblakłymi żółciami i błękitami oraz urzeka tchnącym zeń spokojem i prostotą.

A zachwyca tym bardziej w kontekście klimatu przytłaczającej większości twórczości Wróblewskiego, która tak często jest przygnębiająca, brutalna, naturalistyczna. I nie jest wcale tak, że ona na mnie nie działa, bo działa, tyle że inaczej.

Może właśnie dlatego w tym zestawieniu potrzebuję kontrapunktu. Spokoju i czegoś… Po prostu. I chyba dlatego właśnie kilkanaście lat temu zakochałem się w tuszowych Tatrach Wróblewskiego, i dlatego też kilka miesięcy temu tak trafiły mnie te dachy. Mimo że ten obraz faktycznie jest trochę po prostu. Ale czasem o to właśnie chodzi. O malarstwo bez symbolu, bez tła, bez zobowiązań. O obraz sam w sobie. O te kilka plam, kresek, uderzających, zachwycających. W pierwszej sekundzie kontaktu. O ten moment, który sprawia, że po prostu wiesz.

A wtedy nawet ta nieszczęsna listwa jest jakby na właściwym miejscu, idealnie dopełniając zgaszoną kolorystykę, w której biel ścian po lewej płynnie przechodzi w żółcie po prawej. Żółcie uzupełnione błękitem dachów i czerniogranatem nieba, całkiem inaczej namalowanymi po lewej, gdzie żółtym jest niebo, a dachy z kolei ku zieleniom i brązom zmierzają. A listwa… Jakby była tam zamierzona od początku, by stanowić granicę cienia w tym pejzażu.

Po prostu pięknym miejskim pejzażu.