Weissowskie światło

Seweryn Lipiński

Obudzony, mrużę oczy, chłonąc słońce wschodzące nad Barbakanem. Czyste, błękitno-cytrynowe piękno chłodem wiejące. I cisza absolutna, lotem ptaków bezgłośnym niezmącona.

Niby niedbałe, mocne, widoczne pociągnięcia pędzla, a jak lekki efekt… Jasna żółć słońca, błękit spływający w delikatny mroźny róż i jeszcze tylko pierwszoplanowy cień i czerń skrzydeł, blask kontrastujące… Więcej nie trzeba.

Poranne słońce nad BarbakanemPoranne słońce nad Barbakanem

Gdy Wojciech Weiss maluje światło, maluje je bezkompromisowo. Ostatecznie. Nieważne, czy wschodzi ono nad dachami Krakowa, odbija się w morskich falach, czy wśród pól przytłacza upałem.

Nie dajmy się oszukać powierzchownemu wrażeniu wspomnianej niedbałości. Te obrazy są precyzyjne, ale ta precyzja nie dotyczy samego pejzażu, miasta, pola, bo nie one są tu tematem. Tu panuje słońce. A o nim wiemy wszystko. I to ono wydobywa z obrazu każdy szczegół. Nie potrzebujemy tu dosłowności czy precyzji pędzla, i bez nich widzimy, jakie te chmury, że zboże jeszcze nie dojrzało, że wiatr i że skwar…

Pejzaż z Kalwarii ZebrzydowskiejPejzaż z Kalwarii Zebrzydowskiej

To światło, nawet rozproszone na pajęczynie, do granic wybielone, nadal zachwyca feerią barw. Taki obraz, to w istocie, jak pisał sam Weiss, zrealizowany list miłosny. I tak samo szczery, bo w tych pejzażach nie ma miejsca na wyrachowanie.

Każdy temat jest tu tak samo świetlisty, tak samo lekki jest podmuch wiatru nad łanem zboża, jak lekka jest kropla rosy na pajęczynie, tak samo jasna jest słona przestrzeń morza, jak jasny jest powiew mrozu nad miastem.

PajęczynaPajęczyna

Pejzaże Weissa, może poza munchowskim „Promiennym zachodem słońca”, który, nawiasem mówiąc, średnio mi się podoba, nie należą do jego najbardziej znanych obrazów. No cóż, nie wątpię, że niełatwo wyrwać się z konwulsyjnych weissowskich przedstawień, z tańca czy opętania, tym trudniej pod wpływem hipnotyzującego spojrzenia jednego czy drugiego demona. O aktach, gdzie często światło na skórze modelek tańczy i skrzy się równie pięknie jak w pokazanych tu pejzażach, nie trzeba nawet wspominać…

Ja jednak zachęcam, by i tym mniej oczywistym obrazom Weissa więcej czasu poświęcić, by tak jak i mnie na zawsze swój powidok na siatkówce zostawiły.

Plaża w Jastrzębiej GórzePlaża w Jastrzębiej Górze

Ukryte

Seweryn Lipiński

„Dachy” Andrzeja Wróblewskiego. Niepozorny pejzaż miejski. Odkryty przy okazji niedawnej wystawy w warszawskim Muzeum Sztuki Nowoczesnej. Recto/Verso – Awers/Rewers.

Dachy Andrzej Wróblewski

Jak zadziałałby ten obraz pokazany klasycznie? Oprawiony, a nie wyglądający zza blejtramu, przysłonięty pionową listwą i bez napisu tytułującego to, co po drugiej stronie płótna? Nie wiem. Nie wiem też na przykład, jak lata ukrycia wpłynęły na jego kolory. Ale wiem jedno – jakikolwiek nie był dawniej, teraz zachwyca mnie takim jaki jest i fascynuje swymi szlachetnie wyblakłymi żółciami i błękitami oraz urzeka tchnącym zeń spokojem i prostotą.

A zachwyca tym bardziej w kontekście klimatu przytłaczającej większości twórczości Wróblewskiego, która tak często jest przygnębiająca, brutalna, naturalistyczna. I nie jest wcale tak, że ona na mnie nie działa, bo działa, tyle że inaczej.

Może właśnie dlatego w tym zestawieniu potrzebuję kontrapunktu. Spokoju i czegoś… Po prostu. I chyba dlatego właśnie kilkanaście lat temu zakochałem się w tuszowych Tatrach Wróblewskiego, i dlatego też kilka miesięcy temu tak trafiły mnie te dachy. Mimo że ten obraz faktycznie jest trochę po prostu. Ale czasem o to właśnie chodzi. O malarstwo bez symbolu, bez tła, bez zobowiązań. O obraz sam w sobie. O te kilka plam, kresek, uderzających, zachwycających. W pierwszej sekundzie kontaktu. O ten moment, który sprawia, że po prostu wiesz.

A wtedy nawet ta nieszczęsna listwa jest jakby na właściwym miejscu, idealnie dopełniając zgaszoną kolorystykę, w której biel ścian po lewej płynnie przechodzi w żółcie po prawej. Żółcie uzupełnione błękitem dachów i czerniogranatem nieba, całkiem inaczej namalowanymi po lewej, gdzie żółtym jest niebo, a dachy z kolei ku zieleniom i brązom zmierzają. A listwa… Jakby była tam zamierzona od początku, by stanowić granicę cienia w tym pejzażu.

Po prostu pięknym miejskim pejzażu.

Wyczółkowski i Mnich

Seweryn Lipiński


Jeżeli przyjmie się niezbyt ryzykowne założenie, iż niemal każdy odwiedzający Tatry znajdzie się też nad Morskim Okiem, to okaże się, że tatrzańskiego Mnicha zna bardzo wielu ludzi. Aczkolwiek równie prawdopodobnym jest fakt, że niewielu z nich zdaje sobie z tego sprawę.



Seweryn Lipiński – Morskie Oko i Mnich; 2009; fotografia


Mnich jest szczytem bardzo charakterystycznym, jest też znanym celem wspinaczkowym. Prawdopodobnie z tych właśnie powodów jego ostra sylwetka umieszczona została na odznace przewodników tatrzańskich. Szczyt ten obecny jest w podaniach ludowych, nakręcono o nim film, pisano wiersze… Ale w tym miejscu najbardziej interesuje nas przecież malarstwo.


Seweryn Lipiński – Mnich, Cubryna i Mięguszowiecki Szczyt Wielki; 2009; fotografia


Leon Wyczółkowski… Kojarzony przede wszystkim z ujęciami ludzi przy pracy. Orka, siew, rybacy… To te motywy jego twórczości znane są najszerzej. Ja tymczasem cenię go bardziej za jego sposób przedstawienia pejzażu górskiego, który w jego wykonaniu jest tak czysty, nieskażony obecnością człowieka. I na dodatek w wykonaniach pastelowych, więc w technice mi najbliższej.

I tu właśnie pojawia się Mnich. Trzykrotnie.


Leon Wyczółkowski – Mnich nad Morskim Okiem; 1904; pastel/papier; 69×95,5 cm.

Pierwszy raz niemal monochromatycznie, w czerni i bieli. Obraz został cięty na pół dzięki mistrzowskiemu wykorzystaniu koloru papieru. Dół jest niemal pusty, kilka naszkicowanych jednym kolorem roślin i tyle. Ale to tyle, to tyle właśnie, ile trzeba, ile wystarczy. Góra obrazu jest z kolei ostrzejsza, chłodna biel pasteli sugeruje cień padający na szczyty i kontrastuje z ciepłą bielą dołu. Taka budowa obrazu sprawia, że szczyt Mnicha staje się monumentalny, groźny, a chłód od niego płynący pozwala widzowi niemalże na własnej skórze odczuć chłodny powiewem tatrzańskiego wiatru…


Leon Wyczółkowski – Mnich nad Morskim Okiem; 1904; pastel i gwasz/papier; 70×99 cm.

Drugi raz jest inny, samego Mnicha pozornie jest tu niewiele, jedynie szczyt wynurza się z chmur. Są za to wody Morskiego Oka, w których odbijają się spływające ku niemu zbocza górskie. Te z kolei są rdzawe, jesienne. I znów, mistrzowskie wyczucie środków, subtelność i wyrafinowanie. Ograniczona paleta kolorów, a do tego znakomicie budowana mistrzowskim wykorzystaniem płaszczyzn i krawędzi pastelowego sztyftu struktura obrazu. Płaszczyzny, plamy, ostre kreski i wijące się linie, jakby przypadkowe, a jednak razem, uzupełniając się, idealnie oddające charakter górskiego pejzażu. No i Mnich. Z jednej strony nieobecny, z drugiej istnieje, niezmienny, przytłaczający, jakby już za chwilę miał wyrosnąć ponad otaczające go chmury…


Leon Wyczółkowski – Zamieć u stóp Mnicha; 1905; pastel i gwasz/karton; 70×90 cm.

I wreszcie po raz trzeci. Mimo, że w zamieci, to chyba najcieplejszy, niemal zapraszający. Pokazany z innej strony, tym razem nie tak monumentalny, nie tak groźny. Wynurza się z lasu, a dociera do chmur, wypełniając niemal całą powierzchnię obrazu…

Nie potrafię wskazać ulubionej wersji Mnicha, każda przyciąga mnie do siebie czymś innym. Tym, co łączy te obrazy na pewno, są bijące z nich uczucia, jakże przecież górom należne… Miłość i szacunek.

Wieczny początek gwałtownej chwili*

Seweryn Lipiński


Czerwień, płynąca lawa. Utkane z cynobrów, karminów, żółci, pomarańczy, z błyskającą gdzieniegdzie czernią, bielą i błękitem.
Sacrum według Jerzego Tchórzewskiego.
Uwielbiam ten obraz, za to jak jest monumentalny, jak swoją świętość definiuje niedostępnością, bijącym chłodem, mimo swej tak przecież gorącej kolorystyki. Żywy, drgający organizm. Nieznany, groźny…
Święty.



Sacrum


Obrazy Tchórzewskiego są odrealnione, najbliższe chyba pejzażom, fantastycznym, żyjącym, nieziemskim, ale jednak pejzażom. Przestrzeniom przemierzanym przez pokazane bezpośrednio, lub jedynie zasugerowane, stwory. Czasem obecne tylko w domyśle.
I wszechobecna tajemnica.
Dziwna, groźna, nieznana, niepoznana i na zawsze nie do poznania.

I dlatego wolę te spośród jego obrazów, które nie mają tytułów podanych wprost. Niech chcę by mi sugerowano cokolwiek. Chcę sam, bez niczyjej pomocy przemierzać te przestrzenie, na własną rękę odkrywać ich tajemnice, obcować z sacrum i bać się nieznanych kształtów rodzących się wśród nadchodzącej ciemności.
Ciemności, której często towarzyszą gwiazdy, księżyce, słońca… Wiele, bo w tym kreowanym przez artystę kosmosie przemierzamy nieskończone przestrzenie, w każdym obrazie tworzone na nowo.


Ciemnieje


Sztukę Tchórzewskiego odbiera się w sposób niejednoznaczny. Niby abstrakcyjna, a jednak przedstawiająca. Niby ekspresyjna, gwałtowna, ale w sposób wyważony, przemyślany, niejako intelektualny. Żywioły, zwłaszcza ulubiony przez artystę ogień nie pochłaniają tych prac, ale są w nich zatrzymane, na zawsze uwięzione by dawać im siłę, wyraz, treść.

Wirtuozeria warsztatu malarskiego artysty pozwoliła mu też na zachowanie w jego obrazach klasycznego piękna, na to by nie ginęło ono w często zaskakujących, nawet brutalnych, zestawieniach barwnych. Ekspresja, dynamika, emocje, to wszystko w twórczości Tchórzewskiego jest obecne, ale u niego, co nieczęste, nie odbiera jej podstawowej mocy, czyli klasycznego malarskiego piękna obrazu.



Figura leżąca

Każdy obraz najlepiej smakować na żywo, ale obrazy Jerzego Tchórzewskiego w szczególności. Miałem szczęście oglądania jego prac na żywo i takie spotkanie pozwala naprawdę dostrzec wiele więcej. Daje szansę zastanowienia się nad procesem powstawania obrazu, a Tchórzewski często eksperymentował z techniką i na żywo można to zobaczyć. Jak też przyjrzeć się z bliska poszarpanym liniom, gęstości malarskiej materii, niesamowitej chropowatej fakturze. I ujrzeć niuanse barwne, głębię tonów, bogactwo warsztatu artysty, poczuć i pojąć uwiecznione na płótnie żywioły.

A potem wystarczy krok, dwa do tyłu, by ujrzeć jak z tego wszystkiego na naszych oczach rodzi się sztuka.


Kompozycja

Tytuł zaczerpnięty jest ze zbioru poezji Jerzego Tchórzewskiego z lat 1988-1996.

Kosmiczny Witkacy

Seweryn Lipiński


Stanisław Ignacy Witkiewicz, znany chyba szerzej pod pseudonimem Witkacy, jest jedną z największych indywidualności polskiej sztuki. Malarz, fotograf, pisarz, filozof, artysta wielu talentów, prowadził tryb życia, który w każdym czasie byłby uznawany za szokujący. W jego twórczości wyróżnić można wiele serii rozróżnialnych poprzez tematykę, technikę lub styl, wśród których najbardziej chyba znane są portrety tworzone pod szyldem "Firmy Portretowej Stanisława Ignacego Witkiewicza". Ale to nie o nich chcę dziś pisać, ale o mniej popularnych – Witkacego kompozycjach kosmicznych.

Witkacy od dziecka był bardzo zainteresowany astronomią, uwielbiał o gwiazdach tak słuchać, jak i mówić. Zainteresowania te przejawiły się w jego twórczości malarskiej w latach 1917-1918, kiedy to stworzył on serię kilkudziesięciu kompozycji inspirowanych kosmosem. Witkacy w tamtym czasie mieszkał w Petersburgu, od którego o 19 kilometrów oddalona jest miejscowość Pułkowo, gdzie od 1839 roku istniało obserwatorium astronomiczne. W pułkowskim obserwatorium za czasów pobytu Witkacego w Petersburgu prowadzono wiele ciekawych badań naukowych, pracowało tam też wielu Polaków. Kto wie czy właśnie to obserwatorium nie miało wpływu na fakt, że seria astronomicznych kompozycji powstała właśnie wtedy?



Kometa Encke


Tylko część z tych obrazów przetrwała do dziś, pozostałe są zaginione. Ale kilkanaście tych, które przetrwały, pokazuje piękną, żyjącą wizję nieba, zawierającą wszystko to, co sprawia, że twórczość Witkacego jest tak niepowtarzalna. Warto wiedzieć, że obrazy te nie są całkowicie oderwane od astronomicznej rzeczywistości, bo choć ujęcie tematu jest fantastyczne, to malarz kompozycję tych prac oparł na dostępnej mu literaturze naukowej i można się w nich dopatrzyć faktycznego układu gwiazd w tytułowych konstelacjach.


Nova Aurigae


Wszystkie astronomiczne prace Witkacego zostały namalowane pastelami na papierze. Technika ta potrafi we wprawnych rękach być szybką, lekką, rozedrganą, daje szansę na ekspresję i różnorodność kreski. Jedną z moich dwóch ulubionych prac w tym cyklu jest "Nova Aurigae". Niemal widzę w tym obrazie płasko prowadzony pastelowy sztyft żółtej pasteli, delikatne ruchy i mocne uderzenia białej, konturowanie czernią… A to wszystko na świetnie wykorzystanym tle niebieskiego papieru.



Kompozycja astronomiczna – Kot

Zresztą kolor papieru w całym cyklu gra znakomicie, Witkacy wykorzystywał głównie papiery ciemne, właśnie niebieski, do nieba pasujący przecież idealnie, ale też szare, brązowe i fioletowe. Pięknie wykorzystanie koloru tła widać w obrazie "Kompozycja astronomiczna – Kot". Z mroku kilkoma zaledwie kolorami, kilkoma kreskami wyciągnięte, wyłaniają się cztery czarne dyskretne koty z oranżowym połyskiem futra i podobnie świecącymi oczami, otaczające groźną twarz, a to wszystko na tle nieba poznaczonego biało świecącym gwiazdami i mgławicami.


Antares w Skorpionie


Technika nadaje spójność temu cyklowi, bo przecież "Kot", mimo że także wokół maski-twarzy zbudowany jest ten obraz, mocno się różni od tego, co widzimy w "Nova Aurigae". Obraz „Aldebaran i Hyady” jest w ogóle inny, bliższy kompozycjom olejnym Witkacego. Cechą wspólną jest tu znów rozgwieżdżone tło, mimo że słabo widoczne na jasnym papierze. Nazwy gwiazdozbiorów też są potraktowane bardzo różnie i luźno, czasem wręcz tylko skojarzeniowo. Skorpion w "Antares w skorpionie" jest faktycznie skorpionem, ale Antares stała się kobietą, podczas gdy w rzeczywistości tym, co ma ona wspólnego ze swoją nazwą jest jedynie kolor skóry, bo gwiazda ta, jako dość zimna, ma czerwonawo-pomarańczowe zabarwienie. Z kolei rogate stworzenie z obrazu "Aldebaran i Hyady", jest niewątpliwie inspirowane zawartym w nazwie gwiazdy słowem "baran", gdy tymczasem nazwa tej gwiazdy pochodzi od arabskiego "ad-dabaran" oznaczającego „podążający za”. Należy przyznać, że nawet samo doszukiwanie się tropów inspiracji witkacowskich sposobów przedstawień poszczególnych gwiazd i gwiazdozbiorów to naprawdę fascynujące zajęcie.


Aldebaran i Hyady


Ten cykl intryguje. Można go długo oglądać, podziwiając nie tylko artyzm Witkacego, ale i doszukując się kolejnych znaczeń i interpretacji. Tym większa szkoda, że nie możemy zobaczyć wszystkich Witkacego prac kosmicznych. Wiadomo na przykład, że powstał kompletny zbiór znaków zodiaku, zostało ich tylko kilka. Lecz cóż, trzeba cieszyć się z tego, co jest dostępne, bo nawet i ta dawka kilkunastu pasteli dostarcza wrażeń niezapomnianych.

Z Wyspiańskim na krakowskich Plantach

Seweryn Lipiński


Nie trzeba być z Krakowa by wiedzieć, czym są tamtejsze Planty. Na miejscu starych murów obronnych i fosy początkowo powstało dzikie wysypisko, na którego miejscu w 1820 roku założono park, częściowo zniszczony w trakcie wojny, a po jej zakończeniu stopniowo odnawiany aż do dziś. Park dla dzisiejszych mieszkańców Krakowa może zwyczajny, jak wszystko, co widuje się niemal na co dzień, jest jednak parkiem magicznym, pełnym symboli. I nieważne, że Kraków jest miastem, w którym miejsc magicznych jest wiele, Planty na zawsze mają wśród nich zapewnioną swoją pozycję.

Stanisław Wyspiański malował Planty kilkukrotnie. Olejny obraz „Planty o świcie” powstał w roku 1894. Wyludniona, pusta bladym świtem aleja, w tle Wawel. Zamek jest ledwie widoczny, lecz swą niedostępnością i mglistą tajemniczością przyciąga wzrok, tym bardziej że ku niemu właśnie wzrok prowadzi kompozycja obrazu, perspektywicznie zbudowana szpalerami drzew. Na końcu alei widać latarnię, która kiedyś stała się źródłem pomyłki, obraz z jej powodu i ku zdziwieniu Wyspiańskiego został przez Towarzystwo Przyjaciół Sztuk Pięknych przemianowany na „Wawel o zmroku”.

Dzieło to jest jednym z nielicznych obrazów olejnych Wyspiańskiego, który po kilkukrotnym zatruciu farbami olejnymi odkrył dla siebie pastele. „Planty o świcie” są obrazem bardzo lekkim, wręcz świetlistym, kojarzącym się z twórczością Whistlera, mistrza pejzażu budowanego nastrojem. Bo to właśnie nastrój jest siłą tego obrazu, spokój i nostalgia z niego bijące odrealniają miejsce, budują plan dla historii kryjącej się w tym pejzażu, dają szansę wyobraźni, którą być może trudno uruchomić, gdy przebywa się na Plantach wśród ludzi, a Wawel jest pełen zwiedzających. A szkoda. Bo Królowie pochowani na Wawelu spacerują przed nami na obrazie Wyspiańskiego właśnie teraz, o świcie, gdy na Plantach jest pusto i cicho. Ożywa tu przed nami „poczet Królów-Duchów”, których w postaci witraży widział Wyspiański w katedrze wawelskiej, snuje się przed nami królewski pochód pośród bezlistnych drzew. Drzew zjawiskowych, linearnym rysunkiem oplatających przestrzeń, ożywiających ten pozornie martwy pejzaż. W liniach konarów widać pastelowe doświadczenie Wyspiańskiego, który potrafi w obrazie olejnym wykorzystać środki charakterystyczne dla rysunku, jednocześnie nie gubiąc jego spójności, za to wykorzystując siłę kreski, budzącą pejzaż do życia, dodającą treść ukrytą pod powierzchnią farby, podświadomie odczytywaną przez wrażliwego widza, pobudzającą jego wyobraźnię.

Drzewa te, symetrycznie obudowujące obraz mogą się też kojarzyć z kurtyną, rekwizytem bliskim Wyspiańskiemu, przecież nie tylko malarzowi, ale też, dla niektórych na pewno przede wszystkim, poecie i dramaturgowi. Kurtynę, która gdy przychodzi wieczór, pora dla niej właściwa, odsłania scenę i pozwala oczom widza zobaczyć to, co za nią ukryte, dusze Plant, ożywiając słomiane figury z „Wesela” widoczne na namalowanym pięć lat później pastelowym obrazie „Chochoły”. Te same pokręcone drzewa, jakże inne w ujęciu nokturnu, w niepokojącym blasku księżyca i latarni. Wciąż w tle majaczy Wawel, ledwie widoczny, bo tym razem to fantastyczny chocholi taniec jest głównym tematem obrazu. Nie królewska przeszłość jest już jego tematem, lecz przyszłość i teraźniejszość, chocholi taniec symbolizujący niemoc i marazm, po upływie ponad stu lat od powstania obrazu wciąż jakże aktualny.



Inne jest to spojrzenie na Planty, mroczne, lecz piękne. Barwy są tu zupełnie inne, jednak wciąż szlachetne. Wśród mocnych czerni i granatów błyskają biel i jasne błękity, budując piękny nokturn, obraz krakowskiej nocy. Nocy, którą można spotkać tylko w takim mieście jak Kraków, gdzie z wielusetletnią historią obcujemy na niemal każdym kroku, nawet w codziennym zgiełku dnia i życia powszedniego.

Stanisław Wyspiański nie był jedynym malarzem, który mierzył się z tym miejscem, namalowali je między innymi także Jan Stanisławski i Witold Wojtkiewicz. Jednak to Wyspiańskiemu udało się uwiecznić istotę Plant chyba najlepiej, mimo że to nie pejzaż, ale portret był najczęstszym tematem jego obrazów. A być może to jest właśnie powód? Bo jego pejzaż jest w istocie portretem pejzażu, portretem takim jak inne portrety jego autorstwa, nie powierzchownym, lecz odkrywającym dusze i charakter portretowanych, choćby tym portretowanym był… Z pozoru zwyczajny park.

Pojedynek

"Szermierkę" Leona Chwistka powszechnie uważa się za jego największe osiągnięcie formistyczne. Geometryzujące, rytmiczne linie nawiązują do kubizmu, choć raczej powierzchownie, bo nie czuć tu ciężkości kubistycznej bryły, służą one raczej jako środek pomagający pokazać dynamikę pokazanej sceny. Ten właśnie ruch, a właściwie sposób jego ukazania, sprawiają że bliżej tu Autorowi do futuryzmu. To chyba właśnie wyjątkowo trafnie zgrane tematyka i forma obrazu sprawiają, że jest on w twórczości Chwistka tak rozpoznawalny. Gra tu bowiem właściwie wszystko, poza tematem także kompozycja i kolorystyka.

Chwistek był teoretykiem, potrafił podobno długo siedzieć nad pustą kartką i mówić że "rysuje", nie ciąży to jednak na odbiorze "Szermierki", obraz nie jest jest przeintelektualizowany, wręcz przeciwnie, jest lekki i ekspresyjny, błysk broni, ruch walczących, wszystko to widać i czuć.


Leon Chwistek – Szermierka; ok. 1919; 100×70; olej/tektura

Niżej natomiast pokazuję swoją wersję tego tematu. Inna, na pewno mniej geometryczna, niekubizująca, prędzej wpadająca w ekspresję niż futuryzm. Więcej tu koloru i faktury, mniej formy i teorii. Malując ten obraz nie nawiązywałem do Chwistka, po prostu naszedł mnie taki temat pewnego dnia, najpierw zrealizowany w szybkim szkicu, po jakimś czasie przełożony na większy format temperą wzmocnioną werniksem. Tak naprawdę, poza tematem niewiele więc łączy te dwa obrazy.

A ponieważ mimo że lubię pisać o sztuce, to niekoniecznie o swojej, starczy więc gadania, resztę wniosków i wybór swojej wersji pozostawiam Oglądającym:)


Seweryn Lipiński – Pojedynek; 2007; 56×42; tempera, werniks/papier

O „Wezwaniu” Witolda Wojtkiewicza

Seweryn Lipiński

"Już w dziecinnych latach okazywał niezwykłą fantazję. Mając lat cztery, na przykład, opowiadał rozmaite epizody z przeszłego jakoby życia swojego, a przekonywany o nieprawdzie opowiadań swoich, ze łzami i przejęciem się upewniał, że widział to, co opowiada, że najpewniej drugi raz już żyje ", tak pisała o Witoldzie Wojtkiewiczu jego matka – Aniela. Trudno uwierzyć fantazjom dziecka, ale może warto czasem przymknąć oczy, uwierzyć w niemożliwe patrząc na inne fantazje Wojtkiewicza, opowiadane przez całe jego przedwcześnie zakończone chorobą życie, opisywane obrazami, uderzające każdego, kto wczoraj, dziś, jutro przygląda się dziełom Witolda Wojtkiewicza.

"Wezwanie" można oglądać w Muzeum Narodowym we Wrocławiu. Należy ono do siedmioczęściowego cyklu obrazów zatytułowanego "Ceremonie", malowanego rok przed śmiercią malarza. Cykl ten, będący ostatnim w życiu artysty, a w szczególności ten konkretny obraz stanowi kwintesencję stylu Wojtkiewicza, stylu jedynego w swoim rodzaju, niepowtarzalnego. Spotykają się tutaj bajka z groteską, piękno ze smutkiem, melancholia z niepokojem. Bajkowy, fantastyczny jest temat, młodziutka księżniczka – dziecko w złotej koronie, wpatruje się w pustkę, nie wskazując nic konkretnego, nie kierując też smutnych oczu na zbliżającego się do niej na koniu nieletniego rycerza, może księcia, królewicza. On także jest smutny, poważny, ze wzrokiem wbitym w ziemię, żałosny na swym pokracznym wierzchowcu o czerwonych oczach. Czy to jego wzywała księżniczka, jej ma oddać hołd? Ich spojrzenia mijają się. Choć tematyka sceny jest bardzo bajkowa, nie widać tu radości, lekkości, jest smutek i pustka, brak nadziei bije z każdej z postaci obecnych w obrazie. Nawet roślinność, choć na pierwszy rzut oka fantastyczna, wijąca się, pnąca w arabeski, po chwili okazuje się wyschniętym zielskiem, rudymi sterczącymi badylami.
I to te właśnie ugrowe chwasty, w kolorze bliskim kolorowi włosów księżniczki, migające tu i ówdzie na całej powierzchni obrazu, w dachach zabudowań w tle, w szatach przybywających, w pniu drzewa, nadają ton całemu obrazowi. Nie zieleń, kolor nadziei, której przecież jest w całym obrazie znacznie więcej, ale właśnie zgaszone, smutne ugry i sieny podkreślające nastrój obrazu, nastrój tej fantazji dorosłego Wojtkiewicza.
Fantazji oderwanej, nierealnej, ale nie w baśniowy sposób. Ta fantazja jest podszyta niepokojem, jest nierealna nawet w samym obrazie, którego jest tematem. Jakim sposobem bajka ma być bajką, skoro sceny w tle są tak zwyczajne, codzienne, ktoś pasie gęsi, trwa orka? Tak samo oderwanej jak oderwane od rzeczywistości były wizje dziecka, o których pisała jego matka. Być może nierealne dzieci będące tu bohaterami czują, czy wręcz wiedzą, że to nieprawda, że prawdą jest to, co dzieje się w tle, a ich po prostu nie ma, nie ma tytułowego wezwania, nie ma sensu ich tu obecność. Nie ma w treści obrazu nic groźnego, nic wprost niepokojącego, a jednak nastrój jego jest podszyty strachem i niepewnością. Dzieci nie są tu dziećmi – stają się dorosłe, rodzi się niepokój, a w widzu pojawia się chęć dotarcia do sedna tej sceny, odkrycia jej symboliki, bo przecież niemożliwe jest by ta konkretna bajka była bajką tak po prostu. Jest to taka opowieść, w której po prostu musi kryć się coś więcej, ukryty sens, kolejne dno. Siłą wojtkiewiczowskich fantazji jest to właśnie, że ich zawartość może być odczytywana na wiele sposobów, na wielu płaszczyznach, te obrazy się czyta i ogląda jednocześnie, obraz przeplata się ze słowem jak w dobrej książce, której treść czytelnik widzi w swojej głowie, jak w wierszu o stu interpretacjach. I piękne w tych obrazach jest to, że ile by tych interpretacji nie było, każda będzie na swój sposób słuszna.

Spójrzmy jeszcze na szkic do "Wezwania". Wojtkiewicz zanim przystąpił do malowania właściwego obrazu, zawsze przygotowywał szkic. W przypadku opisywanego obrazu wykonany został on tuszem na papierze i można go zobaczyć w Muzeum Górnośląskim w Bytomiu. Szkic w czerni i bieli siłą rzeczy pozbawiony jest mocy koloru, mimo to jest on, jak każdy szkic Wojtkiewicza, samodzielnym dziełem sztuki, broniącym się bez udziału powstałego na jego podstawie obrazu. Dziełem, które jednocześnie może rozszerzyć interpretację całości opowieści, dać jej kolejne punkty odniesienia i pokazać zmiany, jakie nastąpiły w procesie twórczym. Tuszem wykonany szkic "Wezwania" nie różni się wiele od obrazu temperą, zawiera wszystkie elementy kompozycji końcowej. Można jednak dostrzec minimalne różnice, tu księżniczka jest otoczona pnączami roślinności, tworzącymi rodzaj gniazda, może bezpiecznego, może ją więżącego. Giermek księcia podobnie jak jego pan, tutaj patrzy w ziemię, w obrazie nieśmiało zerka on na księżniczkę. Z kolei książę wyciąga dłoń, choć niczego nią nie wskazuje, może w geście pozdrowienia? W końcowej wersji obrazu jego ręce są złożone na grzywie konia, dystans do wzywającej go dziewczynki jest większy, wyciągnięta w szkicu dłoń jest już schowana.

Obraz jest malowany ulubioną przez Wojtkiewicza techniką temperową. Farba temperowa jest farbą wodorozcieńczalną i szybkoschnącą, dającą kolorystykę przygaszoną, w pewien sposób szlachetną. Nie jest łatwo przy jej użyciu uzyskać tak charakterystyczne dla obrazów Wojtkiewicza rozedrganie, blask z nich bijący, wynikający nie z nasycenia czy jaskrawości koloru, ale szlachetnej harmonii barw i przemyślanych, choć pozornie niedbałych zestawień barw wijących się po całej powierzchni obrazu. Świadoma rezygnacja z efektowniejszej techniki olejnej paradoksalnie daje temu obrazowi siłę, siłę ukrytą, drzemiącą pod powierzchnią farby, budzącą się i uderzającą z całą siłą w kontakcie z widzem, który spojrzy na ten obraz i odpowie na wezwanie zawarte w tytule.

Czteroletni Witold opowiadał historie, w które nikt nie wierzył, dwadzieścia lat później, jako dorosły, wciąż je opowiadał, aż do śmierci w wieku dwudziestu dziewięciu lat. Tamto dziecko święcie wierzyło w to, że "najpewniej drugi raz już żyje", dziś widzimy jak fantazje tego samego, choć dorosłego dziecka raz za razem ożywają, opowiadając kolejne "epizody". Warto uwierzyć w te obrazy, wciąż na nowo je czytać, uczestniczyć w tych ceremoniach i dać kolejne życie bajkom Witolda Wojtkiewicza.

Tekst został pierwotnie napisany na konkurs "Historia polskiej sztuki", można go też przeczytać tu:
http://historia.gazeta.pl/historia/1,99641,9130137,O__Wezwaniu__Witolda_Wojtkiewicza.html